Wchodzę do środka, żeby obejrzeć kucyki, o których mówił mi handlarz. Wchodzę i zamieram. Na podłodze leży ona. Drobny, chudy koń, widać, że młodziutki, cały pokryty brudem i gnojem. Leży i nie porusza się. Unosi tylko głowę i spogląda na mnie smutnym wzrokiem. Klepię ją, żeby wstała. Nie podnosi się, nie reaguje. Biegnę do handlarza i wołam go. Przecież ten koń umiera! Nie nie, nie umiera – ze stoickim spokojem oznajmia handlarz – Tak sobie tylko leży, bo boli ją noga. Nie dowierzam, więc idzie ze mną do środka. Kilka krzyków handlarza sprawia, że klacz się podrywa. Przednie nogi więzną jej w korycie biegnącym przez podłogę. Pomagam je uwolnić i koń wstaje. Teraz widzę. Jedna z tylnych nóg jest poważnie zraniona. Kopyto wygięte pod nienaturalnym kątem, – brudna, ropiejąca rana na pęcinie. Klacz nie obciąża tej nogi, stoi na trzech i niepewnie rozgląda się wokół. Wiem, że cierpi. Konie cierpią w milczeniu, ale w oczach zwierzęcia widać ból, lęk i rezygnację.
Właściciel przywiózł ją do handlarza, by ten wywiózł go na ubój. Nie był zainteresowany leczeniem. Taka praktyka w przypadku zwierząt rzeźnych jest powszechna.
Szansa w poniedziałek pojedzie do ubojni. Przed nią długa droga w chyboczącej się przyczepie. Na pewno nie da rady przejechać jej na stojąco, przecież ona ledwo stoi! Przewróci się na pierwszym zakręcie i resztę drogi przejedzie deptana przez inne przerażone konie. Serce pęka mi na milion kawałków, kiedy patrzę na to biedne, skazane na śmierć zwierzę. A przed śmiercią skazane na ogromne cierpienie.